Belgia, czesc druga, czyli podrozujemy
Niestety, nadal moge dodawac tylko nieokrojone zdjecia i pisac lamana polszczyzna ;)
To juz ostatni dzien w Belgii, ostatni wieczor. Korzystajac z urokow Hasselt postanowilam udokumentowac ostatnie chwile :) Powyzej zdjecie owocow, ktore na porzadku dziennym leza na polce w sklepie spozywczym. Kto w Was nie chcialby sprobowac? :)
Ostatnie kilka dni spedzilam na smakowaniu. Staralam sie sprobowac jak najwiecej. Uhh... Chyba nie zmieszcze sie w samolocie w drodze powrotnej, ale bylo warto! Opuscilam samotnie mieszkanie w poszukiwaniu smakolykow i oczywiscie nie pozolilam sobie na rozczarowanie. Przeszlam pol miasta tylko po to, by znalezc cicha kawiarenke, w ktorej nawet nie bylo moich ulubionych gofrow! Ale nie poddalam sie, z nadzieja siegnelam po menu ;)
Znalazlam desery. Poczatkowo sadzilam, ze znajde tu skarmelizoane gofry. Wybralam Warme Brusselse Wafels "Slagroom". Nie wiedzialam co to znaczy, dlatego je wybralam. Coz... Okazalo sie, ze dostalam zwyczajne, gorace gofry z bita smietana i swiezymi owocami. Niczym nie przypominaly wyczekiwanych gofrow z cukrem perlowym. Ale podane byly ladnie. Kawiarnia nazywala sie "De Gouden Boon" (Zlota Kawa), stad dekoracyjna litera "D" na talerzu :)
Tak sobie siedzialam i stwierdzilam, ze 25 zlotych za takiego gofra to niewystarczajacze zdzierstwo i zamowilam Croques met gamering "Madame". Kolejne, pelne napiecia oczekiwanie na jedzenie. W koncu nie rozumiem, co zamawiam.
I juz po 10 minutach usmiechnieta kelnereczka przynosi talerz z tostem z szynka i serem, przykryty sadzonym jajkiem, dookola przyozdobiony swiezymi warzywami i owocami. Pierwsza mysl- ok, nie jest zle.
Takie proste, a pyszne danie! Jeszcze ten pyszny sos... Czas sie zatrzymal ;)
Uznalam, ze czas sie zbierac z powrotem. Jeszcze chwila a zamowilabym kolejne niespodzianki. Wracajac rozmyslalam, gdzie by tu znalezc gofry. Nim wpadlam na jakis pomysl, bylam juz w domu.
Dzisiaj wyruszylam na zakupy, zdeterminowana i gotowa do walki o wafle ;)
Znalazlam je calkiem szybko i oczywiscie zamowilam od razu dwa.
Nie rozwodze sie nad ich smakiem, juz niedlugo sama je przyrzadze, do domu przeciez wracam z kilogramem cukru perlowego.
Mijaly godziny, a ja zglodnialam. Wstapilam do uroczo wygladajacej knajpki "Pattos". Ze tez nie pomyslalam, ze nazwa nawiazuje do ziemniakow... Wszystkie potrawy byly podawane na rozkrojonym, upieczonym ziemniaku- surowki, sosy, miesa, po prostu wszystko.
Ja zamowilam ziemniaka z sosem serowym i szpinakiem.
Mama wybrala opcje z krewetkami.
Powiem szczerze, ze obie potrawy byly bezbledne! Choc ja nie przepadam za krewetkami to moje, jak i mamy danie bylo idealne. To takze mam plan odtworzyc w domowym zaciszu ;)
Zaluje, ze juz wyjezdzam. Jeszcze tyle do sprobowania. Przynajmniej mam pretekst, zeby tu wrocic :)
Pewna jestem jednego- ulice z domkami z czerwonej cegly roznaszace zapach drozdzowych gofrow to wlasnie zapach Belgii! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz